środa, 15 września 2010

Guma do żucia.

Bo te dni, proszę ciebie, ciągną się jak guma do żucia. Niby się rozsmakowałeś, ale zawsze można z niej wycisnąć więcej, zanim minie północ i ucichną burze. Kolejne niewyplute, przeżute dni, rosną w ustach w gulę, która kiedyś będzie ciężka do przełknięcia. Zimno. Pada. Cholera.

Ale z drugiej strony te dni ciągnące się jak guma, jaka to miła odmiana przed październikiem, przed studiami, przedtem. Przed czasem, kiedy dni będziemy szatkować planami, układać w misterne puzzle tak, żeby wszystko do siebie pasowało. Albo nawet więcej, żeby zostało to wolne miejsce przed zaśnięciem, kiedy w końcu można spokojnie pomyśleć. O sobie?

Tak więc jestem. Żuję gumę i uśmiecham się do słońca. Potem przekornie nawijam ją na palce, urywam, i żuję od nowa, i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. A potem się dziwić, że szczęka pyka.
Pije miętę z jabłkiem i błądzę w chmurach. Ktoś pociągnie mnie w końcu za nogę na ziemię.
Może nie?

Będę śpiewać i jeździć konno. I grać na kontrabasie. Albo chociaż na nerwach. I będę pisać. I będzie mi zwisać. Będę miała tapetę w irysy i nauczę się smażyć zielone pomidory. I jeszcze, że usiądę nad morzem i będę słuchać tych fal do upadłego.

O każdej porze bzdurę ścierp,
Choć protest w piersi wzbiera.
Zgłupieje nawet mądry człek,
Gdy się z głupcami spiera.
J. W. Goethe, Księga przysłów
Ja to wiem.

środa, 21 lipca 2010

Remont.

Cała jestem stworzona ze swoich lęków.
To śmieszne, że w euforycznym nastroju, w jakim teraz jestem, w wakacyjnej beztrosce mijających leniwie słonecznych dni, w przedwyjazdowej gorączce nadal mam w głowie miejsce na te zimne, obezwładniające macki.
Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej byłam tak uwielbiana jak jestem teraz. Nie wiem, czy kiedykolwiek mogłam się czuć tak bezpiecznie, a jednocześnie tak szalenie. A jednak boję się; bo znam siebie i wiem, jak dużo złego mogę zrobić, ja przykre rzeczy powiedzieć i jak bardzo skrzywdzić. Wiem, jak bardzo przyzwyczaiłam się do wolności i jak często muszę sobie coś udowadniać. Że jestem silna. Że wciąż jestem wolna, że choć zmieniło się tak wiele, wszystko jest nadal na swoim miejscu.
Boję się, że choć jestem szczęśliwa, gdzieś po drodze podjęłam złą decyzję. Zrobiłam coś nierozsądnego bo akurat taki miałam dzień. Te moje dni, koszmarna udręka gdy nikogo przy mnie nie ma; pamiętam, jak snułam się po podziemnych przejściach, słuchając ulicznych grajków, i wybuchałam płaczem, kiedy przeganiał mnie właściciel szaletu z mokrym mopem gotowym do sprzątania. Podrywałam facetów w autobusach, uciekałam przed ludźmi, choć tak naprawdę to ich najbardziej potrzebowałam. Pamiętam dni, kiedy wiedziona obietnicą pewnego scenariusza, na który sama się zgadzałam, dzwoniłam do człowieka, który powiedział mi kiedyś, że mam seksapil z głowy. Że moja inteligencja wprawia go w nastrój niemniej erotyczny niż eksponowane przez koleżanki części ciała, a literacki polot przyprawia go o ciarki na plecach. Wpadałam na niego przypadkiem na ulicy, był mi potrzebny, kupowaliśmy wino, spóźniałam się na kolejne autobusy... w końcu zostawałam do rana na jego obskurnym materacu z wgłębieniem w miejscu tyłka. Tylko po to, żeby poczuć na sobie męski dotyk, wbić się nosem w męski zapach, zapalić rano fajkę, wyjść przed świtem z oczami czerwonymi od dymu, niewyspania, wczorajszego wina. Tych dni też się bałam.
Już nie muszę. Jestem przecież szczęśliwa. Już nie będę snuć się w tłumie tylko po to, by być z ludźmi, a raczej obok nich. Już zawsze będzie stał przy mnie, obejmował, gryzł w ramię, całował w kark, dawał mi to wszystko, czego tak bardzo potrzebuję... Czyż nie tego chciałam?
Boje się, że któregoś dnia uznam, że nie. Boję się, że to będzie jeden z tych dni, kiedy ślina przynosi mi na usta wszystkie nieprzemyślane rzeczy. Boja się, że w ten głupi, jak przystało na mnie sposób, zniszczę coś pięknego, skrzywdzę kogoś wspaniałego, tak jak już kiedyś to robiłam, i jak już kiedyś robiono ze mną. Boję się, że zechcę zamienić siekierkę na kijek w przekonaniu, że to magiczna różdżka.

To irracjonalne przekonanie, jakieś głupie wyobrażenia, demony przeszłości i kiepskie stereotypy, za które obwiniam idealistyczne bajki Disneya. To one wierzgają we mnie, i robią to tylko dlatego, że chyba sama jeszcze nie uwierzyłam w to, co mnie spotkało.

//Czapki z głów, panie i panowie. Wersja dur(na) ustąpiła wersji moll. Już niedługo powróci ze zdwojoną siłą, tylko czekać na odpadający tynk wątpliwości. Zdzieram tapetę z zaciekami, maluję od nowa. Kocham remonty.

niedziela, 23 maja 2010

Simcha!

Słońce z wysokości swego majestatu pali w odsłonięte głowy ludzi rozpełzłych po Rynku w okolicach południa. Stoję pod pomnikiem Aleksandra hrabiego Fredry i napawam się widokiem... no właśnie, czego? Prowizorycznej sceny, na której stawia pierwsze kroki jakiś młodociany zespół rockowy? Ludzi spędzających czas na bezcelowym łażeniu, jedzeniu lodów i robieniu sobie zdjęć? Nie. Zamiast tego wolałabym słuchać śpiewu ptaków na łące, a ludzie... ludzie w zasadzie są elementem neutralnym. Napawam się widokiem baniek mydlanych niesionych wiatrem wciąż wyżej i wyżej.

Napawam się tylko przez chwilę, potem przemykam wąskimi uliczkami Wrocławia, szorując spódnicą po ziemi, chwytam zaciekawione spojrzenia przechodniów... W końcu zatrzymuję się na dziedzińcu Synagogi Pod Białym Bocianem. Ludzie zbierają się powoli i nieśmiało, oglądają ulotki, kupują książki, płyty.

Kurz wznosi się nad jasnym brukiem. Z okien dookoła ciekawscy wystawiają głowy - szczególną uwagę przykuwa łysy, porządnie zbudowany pan, chowający się przed słońcem w cieniu rozwieszonej na sznurku dziecięcej bluzki. Szuranie, tupot, muzyka, oklaski. Jest na co popatrzeć. 30 osób trzyma się za ręce i w okręgu tańczy żydowskie tańce. Najpierw spokojnie, "Radujmy się, powiedział rabin", potem budzimy kochanka tupotem w "Wieczorze róży", ale już za chwile tempo rośnie, biegamy, skaczemy, unosząc ręce krzyczymy "Simcha!". I Radość rzeczywiście z nas bije, taniec jest przyjemnością. Godzina, tylko godzina, to zarazem aż godzina dla własnego samopoczucia.

Coraz bardziej utwierdzam się w tym, że interesuje mnie bardziej ta kultura. Rekrutacja za dwa tygodnie, może jakoś się uporam z podstawowymi wiadomościami do tego czasu... Pozwólcie mi tańczyć!

niedziela, 16 maja 2010

Wykopki.

Wiem, wiem... Wykopki zwyczajowo i zgodnie z jakimkolwiek gospodarskim rozsądkiem są jesienią. Ja bynajmniej nie próbuję dokopać się w tym uroczym błocie za oknem do ziemniaków (ostatecznie może to być jednak dobry pomysł w kryzysowych czasach - połowa miesiąca, konto świeci pustkami, czas rozpocząć rozsprzedaż mienia...); korzystając z nawału obowiązków beztrosko trwonię czas przekopując się przez swoje stare zapiski. Publiczne czy najprywatniejsze, skłąniają do tej samej refleksji:
Where the hell am I? I mean ME, you know, this smart girl that wrote all that stuff...

Czy też inaczej: gdzie się podział intelektualny ferment? Już nawet nie pytam o moje pokolenia (nie mam własnego, posługuję się dwoma), zawęźmy ten problem do mnie. Jak było? Błyskotliwie, z gracją i polotem, albo przynajmniej z polotem. Jak jest? Do znudzenia powtarzający się w tym co obecnie piszę refren: "A ten to powiedział tak, a tamten inaczej, olabogarety, co teraz, pytam się?" już od dawna działa mi na nerwy, błyskotliwych przemyśleń w swoich zwojach mózgowych (o ile jeszcze są zwinięte) nie odnotowuję.
A jeszcze niedawno było tak:
My ludzie, że mamy jakieś uczucie i myśl. Że potrzebujemy, tak czy owak, najbardziej tego samego, a pod koniec miesiąca pieniędzy.
Jak teraz to czytam, myślę sobie - kurcze, fajne. I nic z tym nie robię. Nie piszę miliona stron dziennie, wszystko co robię jest łzawo - ckliwe, strach się bać. Ta jedna publikacja w poważnym, kulturalnym piśmie, tylko tym się mogę pochwalić. Niezmiennie od roku, uch!

Dobra, koniec mendzenia, czas brać się do roboty. Wrażenie, że mam jeszcze dużo czasu, jest wyłącznie iluzją. I dobrze, lepiej robić coś odtwórczego, niż twórczo siedzieć cały czas w jednym miejscu i rozpamiętywać te wspaniałe czasy.

/Za oknem wiatr, niebo zasnute chmurami. Deszcz, zbyt mocne fajki od majstra, o jedno ciastko za dużo (uwaga, antyteza!), o jedną godzinę snu za mało.

czwartek, 6 maja 2010

Bez polany deszczem.

Do snu mnie kołyszą krople deszczu, stukają o parapet, kapią na asfalt, osadzają się na dachach czerwonoceglanych kamienic. Poziomki w plastikowych rynnach patrzą tęsknie za okno, drzewko szczęścia zapętla się korzeniami w doniczce-żabie. Wieczorny spokój.

Ze snu mnie wyciąga łagodnie, powoli, rytmiczny stukot kropel i pociąg na stacji po drugiej stronie ulicy. Dziesięć minut do siódmej, ja przecież nie wstaję o takich godzinach. Zanurzam się znowu w pościeli w żółto-zieloną kratkę, przytulam głowę do poduszki, misia do piersi (tak, misia wyciągnęłam z szuflady), jestem powoli znów sobą ze snu.

Szum deszczu kumuluje się w wibrację komórki. Budzik. A raczej budík, bo komórkę mam po czesku. Wstaję, dwie tabletki, sweter, kalosze, warzywniak, jajka od prawdziwej kury. Wracam, jeszcze nie wstałam tak zupełnie. Za oknem wciąż woda leje się z nieba, rower smutno zwiesił kierownicę. Wychodzę z łazienki w samej bieliźnie, tańczę, gotuję jajka, i "ja taka nieubrana" jem śniadanie przy odsłoniętym oknie. Z turbanem na głowie, zawsze o minutę za późno. Ostatni autobus. Śliskie kamienie bruku.

Chciałoby się założyć kaloszki w groszki. Ale ja idealistycznie wierzę w prognozę pogody, która mówi, a mówi dosyć wyraźnie, o ile znam się na kreskach i kropkach, że po południu już nie będzie padać. A ja przecież po południu będę dopiero w połowie drogi do wieczora, może przejdę się po rynku, poprzeglądam się w szybach wystawowych, ale nie liczyłabym na więcej.

I tak - bez parasola i bez kaloszy wybiegam w dzień. Po południu nie padało.
Ale jak pięknie pachnie bez polany deszczem!

środa, 21 kwietnia 2010

Wentylu gdzie jesteś!

O co chodzi w tych supermarketach? Mają wszystko, szklanki w pomarańczki, talerze za dwa złote, huśtawki, zabawki, rowery, szmery bajery, linki hamulcowe, klocki hamulcowe, świecące nasadki na kierownicę, milion par rękawiczek, blokady, łańcuchy, zestawy kluczy, świecące nakładki na wentyle w kształcie głowy kosmity, bagażniki, pompki, trąbki, pedały, blokery, wszystko do cholery macie, tylko tych najbardziej potrzebnych, tych upragnionych, niezbędnych przecież do życia wentyli - no nijak nie idzie znaleźć.
Bo ja idę do sklepu po to, co mam dokładnie w głowie. A więc primo - wentyle, secundo - skoroszyt, w końcu tertio - jakieś żarcie, i najważniejsze w tym wszystkim cuatro - zważyć się w dziale z akcesoriami łazienkowymi.
A tu wagi albo popsute albo poblokowane.
Cholerstwo. Więcej się w a Carrefourze nie pojawię.

Maniakalnym kolekcjonerom wentyli rowerowych mówimy stanowcze nie!

czwartek, 8 kwietnia 2010

Tydzień mnie nie było. Tydzień, a tu proszę.
Stokrotki zakwitły na trawie między ulicami.
Skrzyżowanie jak było, tak i jest rozwalone do imentu, że niby tory, ale ja tam nic nie widzę.
W tej białej koszuli w kolorową kratę wyglądam jak lekarz w kitlu, ale jest przyjemnie.
Bo ja przecież chciałam być lekarzem jako mała dziewczynka, a potem wylałam cały tusz kreślarski na bluzkę, i już nie mogłam stawiać pieczątek na receptach dla pluszaków.

Napisałam trochę i jeszcze trochę. Nic z tego nie wynika, sernik świątecznie wlezł mi do głowy (i żołądka), podobnie jak czekolady za dużo. oj za dużo.