środa, 15 września 2010

Guma do żucia.

Bo te dni, proszę ciebie, ciągną się jak guma do żucia. Niby się rozsmakowałeś, ale zawsze można z niej wycisnąć więcej, zanim minie północ i ucichną burze. Kolejne niewyplute, przeżute dni, rosną w ustach w gulę, która kiedyś będzie ciężka do przełknięcia. Zimno. Pada. Cholera.

Ale z drugiej strony te dni ciągnące się jak guma, jaka to miła odmiana przed październikiem, przed studiami, przedtem. Przed czasem, kiedy dni będziemy szatkować planami, układać w misterne puzzle tak, żeby wszystko do siebie pasowało. Albo nawet więcej, żeby zostało to wolne miejsce przed zaśnięciem, kiedy w końcu można spokojnie pomyśleć. O sobie?

Tak więc jestem. Żuję gumę i uśmiecham się do słońca. Potem przekornie nawijam ją na palce, urywam, i żuję od nowa, i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. A potem się dziwić, że szczęka pyka.
Pije miętę z jabłkiem i błądzę w chmurach. Ktoś pociągnie mnie w końcu za nogę na ziemię.
Może nie?

Będę śpiewać i jeździć konno. I grać na kontrabasie. Albo chociaż na nerwach. I będę pisać. I będzie mi zwisać. Będę miała tapetę w irysy i nauczę się smażyć zielone pomidory. I jeszcze, że usiądę nad morzem i będę słuchać tych fal do upadłego.

O każdej porze bzdurę ścierp,
Choć protest w piersi wzbiera.
Zgłupieje nawet mądry człek,
Gdy się z głupcami spiera.
J. W. Goethe, Księga przysłów
Ja to wiem.