sobota, 23 stycznia 2010

Chleb w kieszeni.

Wyszłam z domu. Mróz zaszczypał mnie w policzki. W jednej kieszeni miałam aparat, w drugiej trzy kromki suchego chleba dla kaczek. Przez godzinę robiłam nowe ślady w skrzypiącym śniegu. Przez godzinę szukałam kaczek, ale nigdzie ich nie było.
Przez godzinę szwędałam się tylko po to, żeby nie czuć, że straciłam słoneczną pogodę. A może właśnie aż po to. Unikanie poczucia straty, tym ostatnio zajmuję się najczęściej. Staram się unikać poczucia przez unikanie faktów. Staram się nie tracić czasu, jakoś go... kształtować. Nie zabierać go samej sobie, nie oszczędzać. Wyciskać z każdej minuty maksimum.

Jak to robię? Żałośnie. Siedzę przed komputerem, i zamiast oszczędzać, trwonię. Brawa dla tej pani.

Więc dzisiaj, na przekór sobie i swojej własnej melancholii staram się ogarnąć. Wyszłam na spacer, jak zawsze sama. Z męskimi rzeczownikami, jeśli można tak nazwać chleb i aparat fotograficzny. Sama. Z własnymi myślami, tymi z najgłębszego rynsztoku mniemań.

Dlaczego wciąż sama?


Napisałam haiku. W sylwestra.

*pociąg do melancholii*
Tyłem do kierunku
jazdy
patrzę
na to, co minęło.

I muszę się przesiąść. Przesiadam się. Dzisiaj.