poniedziałek, 30 listopada 2009

...być jak każdy inny.

Witam.
Zmęczona wojowaniem z trilingwistycznym blogiem, tu będę pisać, co mi ślina na język przyniesie, ale tylko wtedy, kiedy palce lizać - inaczej, sami przyznacie, ślina na palcach znaleźć się nie może. Jeśli jednak przyjdzie taki dzień, że sama sobie opluję przyodziewek, tudzież wspomniane wyżej palce, w gniewie bądź malencholijnej grafomanii, wybaczcie .

A teraz, żeby się stało zadość, będzie dzisiaj.
A dzisiaj poszłam spać o całkiem trzeciej nad ranem. Bo tuż przed drugą zrobiłam harbatę, a wcześniej kroiłam marchewkę, a potem nakleiłam karteczkę na drzwi, a po tym wszystkim poszłam spać w nadziei, że zasnę, zanim Janek wróci. Dałoby mi to całą godzinę snu więcej. Ale nie zasnęłam, za to była herbata w środku nocy i pogaduchy sprzed szafy za szafę.
Rano przyjemnie się biegnie na autobus. Ja w ogóle wbrew pozorom lubię rano.
Zawsze jak się nie wyśpię to potem nic dobrego z tego. I śmiałam się cały dzień opętańczo, zwłaszcza z menisku wypukłego czekolady. To nie jest śmieszne. To parzy!
I nie, nie wróciłam do domu od razu po zajęciach. Zwiedzałam empik. I tramwaje. I uśmiechałam się miło do pana kasjera, on też się uśmiechał. Miło się uśmiechać, kiedy się czeka, aż wirtualne pieniądze przepłyną przez terminal.

I wiecie? Prezent nie może być za mały. Bo nie chodzi o wielkość. Chodzi o to, że się pamięta. Dlatego nie może być też wymuszony, dlatego też nie wolno mieć oporów przed dawaniem prezentów. A ja dzisiaj dałam drobne człowiekowi grającemu na gitarze. I spojrzałam mu w oczy. Podkrążone, zmizerniałe. Stereotypowe oczy ćpuna.

Nie wolno się już wracać. Nie wyjmuje się rzuconych pieniędzy z blaszanej puszki.