czwartek, 6 maja 2010

Bez polany deszczem.

Do snu mnie kołyszą krople deszczu, stukają o parapet, kapią na asfalt, osadzają się na dachach czerwonoceglanych kamienic. Poziomki w plastikowych rynnach patrzą tęsknie za okno, drzewko szczęścia zapętla się korzeniami w doniczce-żabie. Wieczorny spokój.

Ze snu mnie wyciąga łagodnie, powoli, rytmiczny stukot kropel i pociąg na stacji po drugiej stronie ulicy. Dziesięć minut do siódmej, ja przecież nie wstaję o takich godzinach. Zanurzam się znowu w pościeli w żółto-zieloną kratkę, przytulam głowę do poduszki, misia do piersi (tak, misia wyciągnęłam z szuflady), jestem powoli znów sobą ze snu.

Szum deszczu kumuluje się w wibrację komórki. Budzik. A raczej budík, bo komórkę mam po czesku. Wstaję, dwie tabletki, sweter, kalosze, warzywniak, jajka od prawdziwej kury. Wracam, jeszcze nie wstałam tak zupełnie. Za oknem wciąż woda leje się z nieba, rower smutno zwiesił kierownicę. Wychodzę z łazienki w samej bieliźnie, tańczę, gotuję jajka, i "ja taka nieubrana" jem śniadanie przy odsłoniętym oknie. Z turbanem na głowie, zawsze o minutę za późno. Ostatni autobus. Śliskie kamienie bruku.

Chciałoby się założyć kaloszki w groszki. Ale ja idealistycznie wierzę w prognozę pogody, która mówi, a mówi dosyć wyraźnie, o ile znam się na kreskach i kropkach, że po południu już nie będzie padać. A ja przecież po południu będę dopiero w połowie drogi do wieczora, może przejdę się po rynku, poprzeglądam się w szybach wystawowych, ale nie liczyłabym na więcej.

I tak - bez parasola i bez kaloszy wybiegam w dzień. Po południu nie padało.
Ale jak pięknie pachnie bez polany deszczem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz